rozumnym, a w istocie wiatrem nadzianym! Ba! jeśli nie gorzej jeszcze.
— A cóż to złego — spytała Emilja, młodsza — że lubim konie?
— Złego? albożem powiedział. Gdyby mi się co podobnego mimowolnie i bez myśli wyśliznąć miało, najmocniej przepraszam. Uderzyć mnie tylko musiało, co nie jest wcale u nas pospolitem.
— Mnie się zdaje — dodała starsza — że koń i pies milsze mi jeszcze, dla tego właśnie. A jak to wesoło, zabawnie, słyszeć dziwne dziwy z tego powodu wymyślających ludzi, którym kobieta na koniu zdaje się czemś nakształt potworu? Co też to o nas prawić muszą w sąsiedztwie?
— Zaręczam pani — przerwałem — że w sąsiedztwie nic nie mówią. Nasza okolica milcząca i dość pusta.
— Drugi raz przecie spotykamy pana wracającego z sąsiedztwa podobno?
— Tak, od krewnych.
— Od podkomorzego?
— Tak jest. Jeździłem go pożegnać.
— Pan opuszcza te strony?
— Wracam do Wilna, do książek.
— A! — rzekł ojciec — kończyć zapewne kursa. W uniwersytecie? ślicznie!
Syn się uśmiechnął, panny także.
Jechaliśmy czas jakiś milczący. Stary przypatrywał się pilnie mojemu koniowi i mnie.
— Pomimo małej naszej znajomości — rzekł po chwilce, pozwolisz pan zrobić sobie jedną uwagę?
— Najchętniej.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/162
Ta strona została uwierzytelniona.