Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/163

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tycze się ona konia i osiodłania pańskiego — kończył z powagą.
Syn i córki uśmiechnęli się do siebie znacząco.
— Koń nie jest utrzymany jak być powinien.
— Bardzo być może, bo ja mało się znam na tem i ludzi do tego nie mam.
— Szkoda, koń wcale nie zły; ale nogi i uszy wystrzydz i lepiej by włos utrzymywać należało, to raz; powtóre mało wyrobiony w pysku, to widać.
— Ojciec ma jeszcze na sercu, żeś go pan wyprzedził wówczas.
— Mundsztuk za ostry dla źrebca. Nie dziwuj się pan, ani mi miej za złe, że go chcę uczyć; bo to nad siły moje wstrzymać się, gdy widzę co koło konia nie wedle formy i reguł. A koń, powtarzam, wcale dobry, gdyby był w moim ręku...
W tej chwili pomknął się zając, niedaleko z kotliny i charty spuszczono ze smyczy. Mój nauczyciel kiwnął tylko głową i przesadziwszy rów sunął najpierwszy za psami. Za nim syn, za tym córki. Ja naturalnie przypatrzywszy się pogoni trochę, posunąłem powoli do domu. Szczęśliwi ludzie, których koń, pies i zając zajmować mogą tak silnie. Nie mamże słuszności utrzymywać, że świat jest niewyczerpanym skarbem? Ile tu zajęć, ile przyjemności tak rozmaitych dla wszystkich? Spojrzałem na dom, w ulicę; smutno mi się zrobiło znowu: przypomniałem, jak pełen nadziei przyjeżdżałem tutaj, jak inny całkiem powrócę do Wilna. Kilkadziesiąt dni rozdzielały dwie tak różne epoki mego życia: wiarę w szczęście, od wiary w obowiązki i świętość cierpienia. Czemużem tego nie przeczuwał, czemu nie wierzył, gdy