Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/195

Ta strona została uwierzytelniona.

rozleje później jezioro, którego fale igrają tylko z kamykami i muszlami. Jemu te kwiaty na nic, jemu lotus kwitnie dalej; deptał co napotkał, pomijał ze wzgardliwym uśmiechem. Częstośmy go wzywali pomiędzy siebie na młodzieńcze zabawy, wówczas stanął, odwrócił się, spojrzał, wzruszył ramionami, wskazał na książkę którą niósł pod pachą i szedł dalej.
Długo tak, długo trwało, ale zawsze być nie mogło. Samą nadzieją ciężko i coraz ciężej wyżyć mu było, począł chmurzyć czoło i wzdychać; począł nawet wątpić, w co dawniej wierzył tak silnie. I często dla gwaru ulicy, dla pięknej twarzy, dla pary oczów, co jak dwie gwiazdy spadające mignęły przed jego oknem, rzucał księgi na kolana i dumał a dumał. To znowu wychodził z założonemi rękoma na przechadzkę po nad Wilję sam jeden i siadał gdzie myśleć, marzyć. Chciał wcześnie skosztować nagrody trudów swoich, bo mu zasychało gardło od pragnienia.
Niespokoił się jak podróżny, co widział w lesie światło od okna ciepłej gospody i do drzwi jej trafić nie mógł. Dziecięciu pracy, wychowańcowi cierpienia, chciało się już chociażby odetchnąć lżejszem powietrzem. I młodość mówiła mu: jeszcze wszystko przed tobą i lata i nauka i wielkie morze... napij się ze strumyka, ochłodź usta spalone.
— Jutro, jutro — odpowiadał Adam, — jeszcze wytrzymam, przeboleję, a potem wszystko moje, cały świat, cały raj.
Adam rzadko chodził do kościoła, bo dobroczyńcy jego nie namaścili mu ust modlitwą, nie przeżegnali piersi krzyżem Chrystusowego pokoju, nie uwieńczyli głowy nauką boską cierpienia i poświęceń. A nic, nic