Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/196

Ta strona została uwierzytelniona.

nie biło mu serce na głos dzwonu, na świętą pieśń kapłana; leciało to wszystko jak potok z gór po głazie, co ledwie go z pyłu omyje, ale nie zmiękczy, nie przejmie. Były jednak chwile jakiejś tęsknoty, które przyszły w drugim perjodzie jego życia; były chwile, w których wiedziony niewidzialną ręką anioła-stróża, co mu go matka u Boga uprosiła, szedł do kościoła, oparty o słup stawał, myślał. Wówczas myśli jego przybierały barwę dziwną, smutną i wątpił o sobie, o wszystkiem, i szukał coby zastąpić mogło, gdyby utracił wszystko... a nie widział jeszcze. On się nie modlił w kościele, ale potrzebował być w nim czasem i podumać; ciągnęło go coś szaremi mroki w pusty kościół.
Raz z przechadzki niedzielnej wbiegł on do św. Piotra. Wnętrze kościoła oblane zmrokiem wieczornym, dziwacznie się wydawało w pokrzyżowanych cieniach i światłach mdłych od kilku lamp i świec i od kilku okien. Na lazurowem tle sklepienia ulatywać się zdawały anioły białe, które tam pokładł snycerz, jakby zwieszone w powietrzu; kilku dziadów siedziało u proga, a jedna kobieta klęczała w ławce. Adam wszedł, oparł się i dumał, nic, nikogo nie widząc, całą duszą w dumaniu. Nawet kobiety nie spostrzegł, choć każdy inny najpierwejby ją tam zobaczył. Była młoda, a jak cudnie piękna! Nie młodość tylko i świeżość piękną ją czyniły, ale rysy twarzy jakby idealnego rysunku boskiej jakiej Madonny. Na białą i ledwie zarumienioną życiem twarz spadały czarne połyskujące włosy, z pod których świeciło czoło marmurowe, ni jedną marszczką nie przecięte. Pod niem paliły się czarne oczy osłonione rzęsy długiemi, nos prosty grecki przedłużał linję czoła, a pod nim znowu nie wielkie usteczka w łuk zagięte, czegoś