Adam się zmarszczył i powtórzył nie tłumacząc się i nie odpowiadając. — Kto to taki? znasz ją?
— Kogo?
— Tę kobietę.
— Ale nie jedna tu kobieta — odpowiedziałem śmiejąc się.
On znowu brwi namarszczył niecierpliwie, jakby się obawiał, żeby mu nie uciekła, nim się dowie kto jest.
— Ot ta! — I wskazał oczyma ściskając mnie coraz mocniej za rękę.
— To! to pani S... pani Paulina.
Adam powtórzył moją odpowiedź machinalnie, wpatrzył się we mnie i szepnął: — a wiesz ty gdzie mieszka?
Znowum się rozśmiał.
— Adamie, oszalałeś czy co?
Niecierpliwie się wstrząsał.
— Zakochałeś się w niej? Jakże dawno?
— Dziś ją pierwszy raz widziałem — odpowiedział miarkując i sam niby z siebie śmiejąc.
A śmiech ten był tak przymuszony, że aż mi się przykro od niego zrobiło.
— Mieszka niedaleko ratusza, w domu... Adam zaledwie to posłyszał, odskoczył i stanął znowu na miejscu, z którego mu najlepiej było patrzeć na lożę Pauliny.
Ale nie sam jeden rzucał w nią wzrok ognisty, z parteru pełno wejrzeń do tej loży leciało; a żadnego nie odpychano, na niektóre odpowiadano pół uśmiechem, na inne skinieniem głowy, na inne jeszcze zimnym wzrokiem co to mówi: Ja cię nie znam i znać nie chcę.
Uważałem, że oczy kobiety częściej zwracały się na Adama, przelatywały po nad nim, padały gdzieś daleko i wracały znowu, a mijając go, dotykały znowu. Pod
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/201
Ta strona została uwierzytelniona.