Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/227

Ta strona została uwierzytelniona.

winnaś zapominać muzyki. Da Bóg dzieci, dobrze aby matka była pierwszą nauczycielką, takito zawsze grosz oszczędzony.
Marja zbladła, potoczyła wzrokiem i usiadła usiłując się uśmiechnąć.
Rozmowa coraz to podnoszona, padała, nie było sposobu jej utrzymać. Ciężyło coś nam wszystkim, a wesołość zbyt rubaszna Wrzoska, widocznie udana i przybrana, zmieniła się w ponure zamyślenie. Jeden mąż Marji kręcił się usiłując przyjąć nas gościnnie i serdecznie. Ona wkrótce wyszła, a my pożegnaliśmy go. Biegłem aby minąć co prędzej furtkę, ogródek, ulicę, nie podnosząc oczu, spiesząc, jakbym uciekał. Cały dzień chodzę i uspokoić się nie mogę. Są w życiu wstrząśnienia, po których wrócić do spokoju nie łatwo.
Jakby to dobrze umrzeć było!





10. Października.

Dawno już, nie pamiętam kiedy, zamknąłem ten mój dziennik; teraz otwieram znowu. Dzisiejszy dzień powinien być zapisany w nim na zawsze, jak boleść zapisała go w sercu. Widziałem ją znowu, kto wie, to może raz ostatni. O! teraz mogę tak mówić, bo Marja kona. Ona poprzedza mnie na lepszy świat, na inny.
Z rana wszedł pan urzędnik do mnie, ale zmieniony i pomieszany. Usiadł, otarł z potu czoło i wyciągając ku mnie rękę, spytał ceremonjalnie o zdrowie.
— Wiesz pan, po co do niego przyszedłem, — rzekł prędko potem. — Musisz pójść ze mną, być u mnie; niegodzi się odmawiać tego umierającej.
Porwałem się bezprzytomny.