— Tak, tak. Porcjanko, Wróblewski, wszyscy zdecydowali że umrzeć musi.
Wstał i począł się przechadzać, i on także cierpiał bardzo; pocierał ręką po czole, aby nie pokazać łez, które dłonią zbierał.
Stałem milczący, słowa nie mogąc przemówić.
— Chodźmy, — rzekł, — proszę pana idź ze mną. Wahałem się jeszcze.
— Marja o to prosi. Wyznała mi wszystko.
Kochała pana. Nie wierzyłem w miłość, nie wierzyłem żeby trwać i zabijać umiała... to moja wina. Chodźmy!
Wyszliśmy słowa do siebie nie mówiąc, w milczeniu przeszliśmy ulice wiodące do tego domku, gdziem ją raz pierwszy tak młodą i życia pełną, teraz tak bliską śmierci miał zobaczyć. Cicho otwarła się furtka i zamknęła za nami, spotkaliśmy wracającą z apteki sługę i ojca który nas nie zobaczył, choć na nas patrzał.
W jej panieńskim pokoiku, który zapuszczone firanki zaciemniały, zastałem Marję na krześle, poduszkami obłożoną, wyschłą, zwiędłą; o! nie wypowiem jak strasznie zmienioną. Przecież jeszcze uśmiech spokojny, prawie wesoły, chrześcjański, blade jej usta przebiegał. Musiałem paść w krzesło, aby nie potoczyć się na ziemię. Ona wesoło niby zwróciła się ku mnie.
— Chciałam pana pożegnać, — szepnęła zmienionym, słabym głosem. — Poczciwy Ludwik był tak dobry, że mi tego nie zabronił. Wszak i lekarze niczego już nie bronią skazanemu na śmierć. Wobec tego wielkiego rozwiązania snu, który zowiemy życiem, na progu innego żywota, można się pożegnać przynajmniej, — dodała. I wyciągnęła ku mnie rękę zimną, wychudłą, drżącą.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/228
Ta strona została uwierzytelniona.