Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/242

Ta strona została uwierzytelniona.

w nich, staczała się wówczas na białą i rumianą jego twarzyczkę. Szanowaliśmy jego modlitwy i czułe a poczciwe synowskie serce; nikt nawet z najżartobliwszych nie śmiał szydzić z modłów i łez Rafaela, gdy drugiemu nie uszłoby to pewnie bezkarnie. W nim był jakiś urok niewinności, co rozbrajał każdego; nie rozbroił tylko Ezopa. Ezop nazwawszy Rafaela głupcem i przekonawszy się ze wstydem, że uczynił to niesprawiedliwie, nasiadł się na to, aby biednemu dziecku wydrzeć tę szczęśliwą spokojność niewinności, to wesele duszy poczciwej, których mu musiał zazdrościć, a nie mogąc ich sam pozyskać, postanowił odebrać mu, aby go niżej siebie jeszcze postawić. Wziął się do tego najzręczniej w świecie. Nie rzucił się bowiem na swoją pastwę z góry, nie wystraszył jej; ale się przyczaił i jak kot pochował pazury. Rafael od pierwszego wejrzenia uczuł się zdjętym litością ku biednemu połamanemu garbusowi; zbliżyć się więc było bardzo łatwo. Ezop przybrał najłagodniejsze oblicze i szyderski wyraz twarzy pokrył niezwykłą maską boleści i smutku. Postrzegliśmy, że się coś nadzwyczajnego gotowało, bo garbusek odchodząc od Rafaela, po długich i tajemnych z nim rozmowach, śmiał się sam do siebie i podskakując, wracał do swej nory, jak lis gdy kurę pochwyci. Przestrzegliśmy Rafaela, aby się w zbyt ścisłe związki z Ezopem nie wdawał, myśmy go dawno i dobrze znali, wiedzieliśmy, że nie miał serca i nie potrafił być przyjacielem nikomu. Ale Rafael uśmiechnął się z anielską słodyczą i odpowiedział:
— Na co go tak srogo sądzicie? On potrzebuje przyjaźni, jest to biedne zbolałe serce, co się nigdy wylać nie mogło. Byłbym szczęśliwy, gdybym go nawrócił i moją przyjaźnią ciężki jego los osłodził.