Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/243

Ta strona została uwierzytelniona.

Napróżno chcieliśmy go przekonać; Rafael milczał, ale ilekroć ze swym zdradliwym pochlebnym uśmiechem kroczył ku niemu Ezop, podawał mu dłoń otwartą i witał go serdecznemi słowy. Nareszcie przestaliśmy na to zważać i oswoili się z szczególną sympatją dwóch istot, których pokrewieństwa moralnego nikt zrozumieć nie mógł. Niestety; jest jeden rodzaj sympatji (bo jakże nazwać to inaczej), której nie znaliśmy naówczas. Nieszczęśliwy pod wpływem i władzą jakiejś okropnej fascynacji, leci jak gołąb w paszczę grzechotnika, nie rozwinąwszy nawet skrzydeł do oswobadzającego lotu.
W świecie moralnym tak właśnie, szatańską jakąś siłą jadu pociąga ku sobie wielkie zepsucie. Rodzi ono w niewinnej duszy naprzód wstręt, potem niespokojną jakąś ciekawość, nareszcie magnetyczny pociąg. Nie próżno we wszystkich nauczkach moralnych występek nazywa się zarazą, a przestroga jest zachętą do szybkiej ucieczki. Nie walczyć to należy, lecz uciekać. Pewniejsza daleko ucieczka niż zwycięztwo.
Ale Rafael nie domyślał się nawet żadnego niebezpieczeństwa, nie przewidywał, aby jakie być mogło. Garbusek zdawał się z nim doskonale sympatyzować i ujął go naprzód opisem wymownym, naszpikowanym ulubionemi cytatami łacińskiemi, swojej nieszczęśliwej młodości, nieszczęśliwego dzieciństwa. W tym opisie tak rzewnym, nielitościwie oczernił ojca, krewnych, matkę nawet, której nie znał; nie darował nikomu. Rafael uczuł to boleśnie, ale mówił sobie i nam: Co chcecie! tyle ucierpiał, nie każdy potrafi, wzorem Chrystusa, nieprzyjaciołom na krzyżu przebaczyć.
— Gdyby zapomnieć przynajmniej — dodał ktoś z nas.