je wzrokiem... powoli i nasycając się wracałem do miasta... Droga już była prawie pusta.
Z Tivoli i Chin kilku przypóźnionych graczów bilardowych i przyjaciół kieliszka, głośno rozprawiając, siadali na oczekujące drążki. Mój Boże! godziż się tak trawić życie? tegom jeszcze nigdy pojąć nie umiał, jak w jednym gwarze ogłupiającym, w jadle i napoju można przeżyć całe życie i nie tęsknić za czemś lepszem?
Przed nimi wszystko, co napawa umysł, co otwiera duszę, widoki rozwijające myśl, wstrząsające sercem rozkosznie; tysiące przedmiotów, których badanie uzacnia człowieka; zimno, bydlęco oni mijają to wszystko, idą jak zwierze pić i jeść, a potem spoczywać; dziwni ludzie! niepojęte stworzenia, tak w sobie nieśmiertelną usypiają duszę, jak drudzy ją budzą. Gdy się z niej głos jaki późny odezwie, to go głuszą gwarem... Szkoda że się narodzili... i po co się narodzili; Horacjusz tam kędyś odpowiedział na to, a my go często powtarzamy i powtarzamy, patrząc na większą połowę ludzi.
Wchodzę w miasto i znowu marzę... Ale pocóż spisywać te marzenia, podobne chmurom na niebiosach, stutysięcznych kształtów i barw, a zawsze przecie też same.
A! otóż i moja miluchna izdebka. Gdybym był malarzem, odmalowałbym ją dla wiekuistej pamięci; teraz ją przynajmniej opiszę, jeśli nie dla siebie, to dla ciebie, kochana mateczko, co to czytać będziesz, gdy się zobaczym.
Mógłżem się umieścić gdzieś w izdebce ciasnej, ciemnej, bez powietrza i widoku, wychodzącej w brudne dziedzińce, z perspektywą na bieliznę schnącą i kapiące
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/25
Ta strona została uwierzytelniona.