i skłonił piękną jeszcze swą głowę na ramiona płaczących towarzyszów.
W tej chwili wśród uroczystego milczenia śmierci dał się słyszeć z izdebki Ezopa suchy głos grzechotnika.
— A co?
Głęboka cichość odpowiedziała mu na to.
Wyjrzał. — Już! już umarł! No, to cóż? Czegożeście pogłupieli? Posyłajcie po księży, niech sobie biorą co do nich należy, albo odeszlijcie trupa do teatru anatomicznego.
Potem nakrywszy głowę, porwawszy za kij, wytoczył się ze stancji, nie spojrzawszy nawet na umarłego, co jeszcze cisnął do piersi list matki i zwiędłe dawno, zeschłe fijołki, ostatnią czystego dzieciństwa pamiątkę.
We trzy dni potem nieśliśmy na ramionach naszych odkrytą trumnę usypaną kwiatami, na bernardyński smętarz, a na oczach naszych kręciły się łzy gorzkiego smutku. Nie pamiętam, byśmy kogo tak żałowali, jak biednego Rafaela; nikogo podobno dłużej nie będziemy wspominać. Ilekroć wieczorem otworzy się okno, przy którem skonał, zdawać się nam będzie, że go jeszcze widzimy patrzącego na czyste niebo i wołającego matki, co go usłyszeć nie mogła.
Ezop ma być profesorem języków: greckiego, hebrajskiego i łacińskiego, pracuje nad komentarzem do Lukrecjusza i planem nowej gramatyki hebreo-chaldejskiej.
O! jakże dziękuję Bogu, żem straciwszy co mogłem stracić najpiękniejszego, nadzieję szczęścia, nie sterał z nią razem wiary w moje ideały, że mi pozostało jeszcze czyste sumienie, smutna a piękna przeszłość do rozważania i kto wie... jaka przyszłość?