Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/257

Ta strona została uwierzytelniona.

Widać że nie miała czasu ani się przystroić, ani pomyśleć jak była; z różową twarzą, napięta chustką bagdadzką, z kluczami w ręku, w czarnym mąką pobielonym fartuszku; cała pomięszana wyskoczyła poczciwa przeciwko mnie. Jakże jej wdzięczen byłem za to przyjęcie! Jakże je uczułem głęboko.
— Jak się masz! Jak się masz, kochany Juljuszu! — wołała z progu biegnąc do mnie. — Tak dawno, tak dawnośmy się nie widzieli. Chodź do ojca, chodź, prędzej, musiał się już dowiedzieć żeś przyjechał i niecierpliwi się pewnie że nie przychodzisz. Papa ma zawsze ten żywy charakter dawniejszy; a tak łaknie ciebie! tyle razy wspominał o tobie.
I porwawszy za rękę poprowadziła do ojca naiwnie wpatrując się we mnie, jakby szukała na twarzy śladów przeszłości i zmian wyciśnionych. Podkomorzy już się nie mógł ruszyć z krzesła; ale wyciągnął ku mnie ręce i w milczeniu przycisnął do piersi. Milczenie poczciwego starca było wymownem; łzy spływały mu po twarzy, płakał tak po matce mojej, a może nademną. A posadziwszy przy sobie, napatrzywszy się ścisnął jeszcze za rękę i westchnął głęboko.
— Chwała Bogu, żeś nam przybył, — rzekł odetchnąwszy, — a myślę żeś po tylu przejściach nieszczęśliwych, po tylu uniknionych niebezpieczeństwach, powrócił już do rodzinnego kątka na zawsze! Nieprawdaż?
— Któż to wie?
— Ba! wszystkoć w mocy Bożej, ale Bóg dał i wolę człowiekowi, a ona co waści powiada?
— Jeszczem jej o to nie pytał, — odrzekłem. Stary pokiwał głową.
— Czas by było posiedzieć spokojnie, gospodarzyć,