Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/262

Ta strona została uwierzytelniona.

— O! bynajmniej, powiem ci zaraz jeśli cię to choć trochę zająć może. Wiesz żem był ranny w rękę.
— A jakże nie wiem! — odpowiedziała — albo mnie to mało łez i strachu kosztowało!
— To największa dla mnie przykrość, żem władzy w niej całkowicie odzyskać nie mógł. Wiesz jak lubię muzykę.
— Wiem, bom nawet nie raz spodziewając się ciebie, fortepjan nasz stroić kazała.
— Gram więc, o ile pozwala mi ręka.
— I malujesz.
— Trochę, czasem. I czytam. Resztę czasu, to starania domowe, to długie konne zajmują przechadzki.
— A nigdy ci nie tęskno?
— Zawsze Cesiu! ale mi tęskno za tymi, których już zobaczyć nie mogę!
Spuściła głowę i westchnęła. Szliśmy dalej w milczeniu, a wieczór był tak cudowny, jak gdyby naumyślnie chciał mi wspomnieniem kołatać do zbolałej duszy. Cesia może dla tego, aby mnie się nie przeciwić, także była smutna. Wróciliśmy do podkomorzego, który w otwartem oknie pacierz wieczorny odmawiał. Pogodne czoło jego ozłocone ostatnim promieniem zachodzącego słońca świeciło spokojem duszy. Zatrzymaliśmy się we drzwiach, póki modlitwy nie skończył.
— Chodźcie, chodźcie, — rzekł, — domawiałem Anioł Pański za duszę poczciwej Reginki mojej. Mój Boże, — dodał, — tyle lat, a przeszły jak błyskawica! Przypomniałem sobie ów maj pierwszy, gdym w kilka niedziel po ożenieniu z nią tu przyjechał! Ha! ha! taki porządek! jedni w grób, drudzy na świat! I mnie już nie