Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/276

Ta strona została uwierzytelniona.

tem D... Cesia uciekła ubierać się, my oczekiwaliśmy. Podkomorzy zatarł tylko włosów i pokręcił wąsa.
Olbrzymiej postaci wtoczył się prezydent naprzód, barczysty, otyły, z rumianą twarzą, włosem krótko ostrzyżonym, orderami na piersiach i kapelusz w ręku. Znać było na pierwsze wejrzenie człowieka, co sobie nikomu po nosie jeździć nie dał, ale za to wszystkim po nosach jeździć miał ochotę; przekonanego o swej potędze, znaczeniu, ważności. Trzy klucze dziedziczne, znaczne dobra po żonie, niezmierne kapitały, nadawały mu ten ton, który przybierają ludzie wierzący we wszechwładność grosza. Spojrzał z góry i wargę dolną pogardliwie uniósł. Za nim jakby antyteza umyślnie dobrana, cieniuchny, wyfryzowany, ubrany jak lalka, świeży gdyby z pudełka, z uśmiechem wyuczonym, z plecami już do ukłonu wpół usposobionemi, wsunął się hrabia. Słyszał on gdzieś, że wielcy panowie powinni być bardzo a bardzo grzeczni; a że miał być panem, był aż do przesady grzecznym.
— Kochanego podkomorzego! — wykrzyknął głosem tubalnym prezydent. — Jakże zdrowie? Mam honor prezentować mego przyjaciela hrabiego O...
— Darujcie, wybaczcie, że nie wstaję na powitanie tak zacnych i miłych gości, ale ta przeklęta podagra nie puszcza. Nie umiem wyrazić mojej radości, wdzięczności. Raczcież siadać.
Tu mnie gościom przedstawił, jako bliskiego krewnego. Prezydent kiwnął głową. Hrabia podał mi rękę do angielskiego przywitania, poczem usiedli: pierwszy na kanapie, drugi na rożku krzesła.
Tylko co się poczęła, a raczej poczynać miała rozmowa, gdy Wrzosek z nachmurzoną miną, rękoma