Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/302

Ta strona została uwierzytelniona.

Stary mój przyjaciel pożegnał nas na wieki. Braknie mi go; zdaje się że ostatniego opiekuna i opatrzne nad sobą oko straciłem. Pobłogosławić miał czas zaledwie mojego Adasia i poszedł na świat lepszy, w który wierzył. Ostatek jego myśli był jeszcze dla nas, dla ludzi. Z przytomnością rozporządził tem co miał; rozdając część ubogim krewnym, część ubogim obcym, resztę nam których kochał, jak familję serca.
Nigdy nie lękał się śmierci i widząc zbliżającą się, przyjął jak miłego dawno oczekiwanego gościa. Ostatek dni zajęły przygotowania do tej podróży ku wieczności; z łoża z którego wstać nie mógł, rozporządzał tem co miał. Uspokoiwszy duszę, rozdał majętność.
Książki pozostawił mi jako pamiątkę, ale napróżno prosiłem go o notatki i papiery. Kazał je przynieść, rozniecił ogień i powolnie palił bez litości.
— Nauka obejdzie się bez moich odkryć, — mówił. — Kto zresztą wie, czy nie odkrywałem nowych światów jak Ameryk Wespucjusz, w ślad za Kolumbem o którym nie wiedziałem, a który mnie poprzedził. Nauka była mi zabawą, zajęciem, pracą, co życie słodziła; owoce jej dla mnie tylko znaczenie mieć mogą, dla świata ich chować, pożal się Boże! dumą by było.
Szły więc zwitki na ogień, jeden po drugim, a stary patrząc jak gorzały, uśmiechał się.
— Nie jeden z tych paczków kosztował mnie rok życia! — mówił wesoło. — Już do was nic nie dodam, bądźcie mi zdrowe. Idźcie w popiół, chwile mojego życia!
Sparty na chudym ręku nie położył się, aż wszystko dogorzało; potem usnął spokojnie. Przebudziwszy się zwrócił oczy na komin i odezwał się do mnie.