mól zaszył się w książce, gdy mnie serce ciągnie patrzeć na cuda stworzenia i oddychać wiosną.
Wzruszył ramionami i mrugnął nosem jak ma zwyczaj, gdy co nie pomyśli posłyszy.
— Do djabła, mości panie, nie wyjeżdżajże mi z cudami stworzenia i powietrzem wiosennem, boś mię niemi już i tak przekarmił, a wiesz, że natury cierpieć nie mogę.
— Kochany panie Tadeuszu — odpowiedziałem łagodnie — wszakżem cię raz złapał płaczącego nad...
— Otóż jest! — zakrzyczał — wyjeżdża ze swojem. Gdzie? kiedy? Nie mogłeś mnie waść widzieć, nie widziałeś, nieprawda! Jeśliś mnie widział płaczącego (co być nie może, bo nigdy nie płaczę)... to zkąd wiesz nad czem? Łzy płyną ze środka nas, nie z tego co nas otacza.
— Różnie to bywa.
— Nieprawda! nieprawda!... Wróćmy do waćpana. To nie dość że próżnujesz, ale gdzie waści prowadzą przechadzki? hę?
— Nie mam tajemnic, powiem.
— Wczoraj? naprzykład.
— Byłem w Sapieżyńskim ogrodzie.
— Dobrze! ślicznie! i po nocy wracałem sam jeden, po chłodzie, wyśmienicie, mogłem fluksji dostać!
Rozśmiałem się w głos.
— A było i coś groźniejszego od fluksji — dodał grożąc palcem znowu — przyznaj się.
— Cóż takiego? cóż takiego?
— Patrzcie! udaje że nie wie! Gra ze mną komedję! Ha! Z kim to się siedziało... rozmawiało... wzdychało?
— Pzynajmniej nie powiesz, że kłamię i taję się.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/32
Ta strona została uwierzytelniona.