— Mój drogi kochany panie — przerwałem — za cóż tak gorzkie zdanie o ludziach, o droższej i piękniejszej, o szlachetniejszej połowie ludzkości!
— Droższej, piękniejszej, szlachetniejszej połowie! Ha! ha! wyśmienity! Cała ta połowa szeląga nie warta...
— A druga?
— Mniej jeszcze.
— Przestraszasz mnie! zmiłuj się, toż to nieodwołane twe zdanie o ludzkości?
— Nieodwołane.
— Więc nie kochasz nikogo?
— Niech mnie Bóg broni! — I ramionami ruszył. — A mnie to na co?
— Dla czegoż zajmujesz się naprzykład mną, matką moją?
— Tak sobie... co waści do tego. A że i was nie kocham, to nie. Kto wierzy w ludzi i kocha ich, zginiony! Dlatego z góry widzę, żeś przepadł, mój drogi. Połowę życia będziesz się marnie spodziewał, drugą połowę na zawiedzione nadzieje kawęczał.
Tu spostrzegłszy mój uśmiech, odskoczył.
— Nie wierzy! nie wierzy! Tak jak wszyscy! słowo w słowo! Giń-że sobie kiedy chcesz i gęby już nie otworzę. — To mówiąc, zamknął drzwi silnie za sobą, odemknął je potem równie szybko i dodał uchodząc:
— A chodząc wieczorami, przynajmniej gardło zawiązuj i kładź kalosze.
Nadto jestem przywykły do gderania poczciwego starego, by na mnie rozmowa ta uczynić miała wrażenie; to tylko z niej zauważałem, że zna tę kobietę i za niebezpieczną ją uważa. Ma więc niedobrą sławę. Biedna, jakże mi jej żal, co ona przecierpieć musiała!