wijała gałązką muszcząc nią szyjkę, to znów pojąc się wonią chciwie. Na niej biała sukieneczka, niebieska chustka na szyi... A! jakaż była piękna, jak była piękna. Malarzby zapłacił za tę ideę niewinności i młodości, co mi się tak nagle objawiła nad głową. Greuze żywy! z całym wdziękiem jego pęzla, a bez jego wymuszonej manjery. Nie potrafię wyrazić, com uczuł na ten widok. Stanąłem nie wiem czy ukląkłem przed nią, i patrzałem... patrzałem.... patrzałem chcąc obraz jej w pamięci zatrzymać. Ale... postrzegła mnie, zaśmiała się i rzuciwszy nie wiem już jakiej myśli spojrzenie na zapaleńca, co wśród ulicy... zatrzymał się... wielbiąc ją... uciekła.
Za mną znany głos pana Tadeusza dał się słyszeć, ze śmiechem przymuszonym... Obróciłem się dla powitania go. Szedł z szydersko zmrużonemi oczyma ku mnie.
— Druga nota na waści.
— Zmiłuj się, takich bez liku.
— Niestety, widzę to aż nadto?!
— Chcesz, żebym nie czuł, bym nie patrzał...
— Chciałbym nadewszystko, abyś myślał.
— Spodziewam się, że i to przyjdzie mi z wiekiem, odpowiedziałem. Nie chcę być starym zawcześnie.
— A starość, — dodał pan Wrzosek, — to wiek odarty ze złudzeń, powiesz, zima mroźna etc. etc. Znajome! znajome! Starość mości panie, to... wiek rozumu i prawdy.
— Prawdy? myślicie? — spytałem. — Maż to być wiek prawdy dopiero, gdy w nic nie wierzym i niczego się nie spodziewamy?
— I na niczem się nie oszukujemy.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/43
Ta strona została uwierzytelniona.