Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/54

Ta strona została uwierzytelniona.

uczuć. Na samo wspomnienie, rośnie, olbrzymieje, dumnieje i z ust jak grad sypią się ostre, nieważone i nieumiarkowane słowa. Pracowity z rachuby; bo całą przyszłość ma w pracy, nie lubi jej wszakże, bo nie wie, że to co mu się ciężkiem być zdaje, rozwija go i życie weń wlewa. Nieposkromiony w mowie, o sobie, na siebie, o swoich, o obcych, rozpowiada co słyszał, co się domyślił, co mu się nieledwie przyśniło. W zwadzie trzyma uciśnionych i słabszych; pierwszy jest do szydzenia z bogatszych, z tych, którzy imię noszą znane lub zasłużone. Ci się go boją, ale witają przyjaźnie i ściskają za rękę nawet na ulicy. To ich wszakże przy zdarzonej okoliczności nie ochrania od słówek dotkliwych.
Stancja Ludwika i jego towarzyszów, składająca się z dwóch izdebek i przedpokoju, wychodzi oknami na ulicę; schodki do niej wiodą ciemne, które nieraz przeklęli bedele. Na wieczorną pogadankę nie potrzeba nam było przygotowań wiele. Dwie świece łojowe paliły się w dwóch pokoikach, które dym wagsztafu napełniał; Ludwik leżał na łóżku, my siedzieliśmy koło niego na kuferkach, na krzesłach, na komodzie, gdzie kto padł. Roznoszono herbatę z sucharkami, w szklankach różnych kształtów i barwy, z niedostateczną ilością łyżeczek, które szczęśliwym się tylko dostały, reszta mięszała piórami i scyzorykami, lub nie mięszała wcale. Kilka cybuchów z małemi fajeczkami czarnemi, nieustannie napełniały się suchym tytoniem i wypróżniały pod piecem.
Jedni przybyli w szlafrokach, drudzy w narzuconych płaszczach, inni w starych wytartych mundurach. Kilku tylko przeniosło wista w pierwszej izbie, wista, co się nieochybnie sztosem i faraonem miał skończyć, nad