Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/64

Ta strona została uwierzytelniona.

wali pochlebstwy i podarunkami śliczną Emmę. Można sobie wyobrazić, jaki charakter wywiązał się takiem wychowaniem. Samowolna i przekonana, że wszystko jej służyć powinno, dorosła na panienkę. Żyłem w sąsiedztwie, syn mój poznał ją.
— Mieliście syna? — spytałem.
— Nie wspominaj mi tego. Był to mój jedyny, moje także ukochane dziecię... Płomienista dusza jak twoja, nad której pożarem płacząc, lubiłem się przecie wpatrywać weń, bo się człowiek stary przy nim rozgrzewa i wracają mu nieodzyskane dni młodości! Emma nie miała jak nie ma serca, była płochą zalotnicą od początku. Nie dziwię się memu biedakowi, że ją pokochał, była piękną jak aniołek, jak dziecię wesołą i samowolną jak królowa. Miłość już jej się śnić musiała, choć w sercu nigdy jej nie było, bo ona nie ma serca. Chciała sprobować kochania i sprobowała go na nim biedaku.
Może też ukarany zostałem za to, żem rachując coś na ich miłość, nie bronił jej, oczy na nią zamykał, za nadto wierząc w majątek, i chcąc go dla syna. Biedny mój co dzień prawie latał do Sosnowa... Przyjmowała go czule. Schadzki wieczorne, przechadzki poranne, tajemne rozmowy pod cieniem drzew rozłożystych, co dzień bardziej rozpłomieniały poczciwą, anielską jego duszę. On jej wierzył, ona była zimną i nawet ten gorący ogień młodej, pierwszej miłości, nie potrafił rozgrzać zalotnicy. Pisywali do siebie, schodzili się, przysięgali i zamienili nawet obrączki.
Wiecznie to taż sama głupia historja, mości panie, historja nadziei opartych na sercu, na uczuciu, za którego przyszłość któż odpowiadać może? Emma przeszła z nim całą tę pierwszą miłość, nieuczuwszy nic.