z początku zamyślonym, smutnym, przypisywała to, jak zwykle... zakochaniu.
— Opisz mi pan swoję ulubionę — odezwała się nareszcie. Spojrzałem na nią i naturalnie, odmalowałem jej własny obrazek.
— Teraz zgadnij pani kto to taki? — zapytałem.
— O! doprawdy nie znam nikogo podobnego.
— I nie widziałaś pani nawet w zwierciedle?
— Żartujesz sobie pan ze mnie... I niby serjo zamyśliwszy się dodała: — wiem ja lepiej wszystkie pańskie tajemnice, niż się spodziewasz.
— Mnie się zdaje, że nie mam żadnych tajemnic.
— Bardzoby mi go w takim razie żal było... taka to miluchna rzecz! Chcesz pan abym mu powiedziała, z kim siadujesz na ławce w Sapieżyńskim ogrodzie?
I figlarnie spojrzała na mnie.
— Ja pani sam to powiem.
— Doprawdy? nie zaprzesz się? nie zawstydzisz?
— Nie.
— Więc przyznajesz?
— Żem kilka razy ją spotkał.
— I był u niej.
— Raz tylko.
— A widzisz pan że zgadłam! A! powiedzże mi, jakże tam u niej; bogato, strojnie, wytwornie?
— Nie mówmy lepiej o tem.
— O! znowu tajemnica wychodzi!
— Powiedz mi lepiej, — szepnąłem półgłosem korzystając z przypadkowego oddalenia rodziców, gdzie cię czasem spotkać i częściej choć zdaleka zobaczyć można?
Marylka zamilkła i spuściła oczy, obejrzała się za siebie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/83
Ta strona została uwierzytelniona.