Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/89

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale obowiązek byłby dla mnie szczęściem.
— Poczekaj... poczekajmy.
I nic więcej wymódz na niej nie mogłem. Od czasu wszakże jakem jej chciał dać twój pierścionek, zdaje się czulszą dla mnie jeszcze... Czemuż tak smutna? Ja tego pojąć nie mogę.
Powiem ci matuniu o drugiej, wiesz już o kim. Przypomnisz sobie, żem miał jej odnieść pożyczoną Sonatę. W dni kilka przysłała mnie prosić wieczorem; nie wiem jak mnie wyszukał służący? Poszedłem, znalazłem ją samą. Salon nie był już tak spokojnego pozoru jak przedtem, gdym go raz pierwszy zobaczył... Krzesła porozstawiane, okna na balkon otwarte, fortepjan zarzucony nutami... Ona przechadzała się żywo.
— A! przepraszam — zawołała, — żem się ośmieliła zabrać mu chwilę.
— Jestem prawdziwie wdzięczen, bo sambym nie śmiał.
— Czemu?
— Wiesz pani, żem aż do śmieszności nieśmiały, nie pewien siebie; nieraz szydziłaś nawet z tego.
— Ale może przerwałam mu jakie zatrudnienie?
— Czytałem.
— Coś naukowego może.
— Wstyd mi powiedzieć... nic wcale... Czytałem Wilhelma Goethego.
— Dziwna książka, co za postacie!
— Znasz ją pani?
— Jak chcesz bym nie znała co Goethe, co autor Werthera napisał? Zdaje mi się wszakże, że nadto wielką wagę przywiązywał do tego utworu poeta.
— Są tam prześliczne i dziwnie trafne rysy.