Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Karol.djvu/14

Ta strona została uwierzytelniona.

biéta; — pobrawszy się pod ręce szli i zbliżali się właśnie ku drugiéj fontannie, bliższéj bramy ogrodu, gdy mężczyzna jakby mimowolnie odezwał się przez zęby:
— Kochana Amalciu! Co za zimno! Kości mi przejmuje. Usiądźmy trochę, tyś się zmęczyć musiała, tobie także, moja droga, musi być zimno?
— O! nie.
— Umyślnie tylko tak mówisz. Proszę cię, masz mój płaszcz, obwiń się nim.
— Nie chcę.
— Dla czegoż masz marznąć? Jesień już, noc chłodna, do ranka jeszcze daleko — noc teraz długa.
— To nic.
— Ale kiedy cię proszę, moja droga.
— Nie chcę!
— Prawdziwie, rzekł po chwilce nieznajomy, narzucając znowu na siebie płaszcz z trochą gniewu — to zimno, jeśli nie przejęło ciała, to oziębiło serce twoje; odpowiadasz mi tak krótko, tak zimno, jak gdybym był tylko mężem twoim.
— Proszę cię, mój Karolu, zawołała po-