kilka minut krztuszenia się, Karol rzekł półgębkiem zadzierając głowę do góry.
— Czy śpi?
— Chodź! Odkaszlnięto mu z okna.
Karol cicho jak mysz zaczął się wkradać po wschodach, jemu podobni nie noszą podkutych butów; służąca otworzyła mu drzwi i wprowadziła do pokoju ciemnego, w którego drzwiach czekała go już kobiéta, a jak tylko ujrzała, a raczéj przeczuła, bo było ciemniuteńko, zarzuciła uścisk na szyję. Wyraźny odgłos pocałunku rozszedł się po pokoju.
— Tylkoż cicho, a nie baw długo, bo Sędzia strasznie pilnuje i nie dowierza. Niech Bóg broni, żeby się dowiedział lub domyślił czego, żeby mu kto powiedział że tu był mężczyzna choć pół chwili, zabić by mnie gotów.
— Nie bój się niczego, ja przy tobie jestem Karuniu.
— Prócz tego, dodała ciszéj jeszcze po francuzku kobiéta, ja téj służącéj nie wierzę.
— Dałem jéj dwa dukaty.
— To dobrze. Chodź po cichu, usiądziem pod oknem, momencik tylko zabawisz, zaraz iśdź musisz, bo się bardzo boję.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Karol.djvu/149
Ta strona została uwierzytelniona.