Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Karol.djvu/23

Ta strona została uwierzytelniona.

dość czysto. Płaszcz zrzucił w piérwszym pokoju i posunął się daléj, wszyscy przytomni spójrzawszy na niego, cofnęli się mimowolnie.
Nadzwyczajna, śmiertelna prawie, sina bladość okrywała twarz jego całą, oczy miał wielkie, czarne, rysy wszystkie skupione, usta szerokie i otwarte, tak, że dwa rzędy zębów białych, długich, wysuwały się z pod warg bladych. Spójrzenie jego było dzikie i szyderkie, a tak przejmujące, że spotkanie tego wzroku na długo humor popsuć mogło. Wyraz całéj twarzy godził się z wejrzeniem i uśmiéchem; dziwaczną tajemnicą człowiek ten mimowolnie wzrok ku sobie pociągał, choć przykro było patrzeć na niego. Długie jasne blond włosy, kręcące się niedbale spadały mu na ramiona.
Sędzia dwa razy spójrzał na niego i odezwał się do sąsiada po cichu.
— Facećje! czysta trupiagłowa, ten jegomość; i oczy i zęby! hm! Panie Józefie?
— Prawda! prawda! jakie oczy! — jak węgle; nos, usta, uśmiéch, zdaje się trupia głowa tylko co wyjęta z kośnicy. — A! jakże się rozsmiał, jak gdyby tysiąc lat nie otwierał gęby!
— Facećje! takich figur nie powinni