wodę, pokazywała się z fartuchem na głowie, zakasana wyżéj kolan, biegąc co tchu skryć się od nielitościwéj uléwy.
W jednym domu na wileńskiéj ulicy, w pięknych pokojach piérwszego piętra, siedziała młoda kobiéta zajęta haftowaniem, spoglądając czasem za okno w ulicę, czasem na drzwi, jakby kogo niespokojnie oczekiwała. Po chwili, przestała robić robotę, sparła rękę na kolanach, głowę na ręku, westchnęła i dumała. Powiodła okiem po pokoju, potém spójrzała za okno, potém za drzwi, westchnęła znowu i zaczęła haftować.
Ile razy zaturkotało co na ulicy, podnosiła się żywo zobaczyć kto jechał; w oczach jéj i twarzy, malowały się kolejno przestrach, obawa i nadzieja i smutek.
Było południe, minęło południe, nareście zadzwoniły drzwi w sieniach, kobiéta porwała się od krosienek, wbiegła do drugiego pokoju i stojąc na progu, wychyliła głowę ciekawie, patrząc kto wejdzie.
Wszedł oczekiwany Karol. Ona wesoło podskakując przybiegła ku niemu; ale on był smutny, milczący. Zrzucił z siebie cératowy
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Karol.djvu/71
Ta strona została uwierzytelniona.