Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/103

Ta strona została uwierzytelniona.

promyk nadziei przystał chętnie... biedne dziewczę zebrawszy się na kilka słów nieśmiałych, łzawych, blade, przelękłe siadło w krześle... i wieczór przeszedł a ust już otworzyć nie śmiało.
Niestety! major pochlebiać sobie wcale nie mógł, by się bohdance jego uśmiechała przyszłość... znać to było ze smętnego lica i załzawionych oczów.
Rozmowa nie wiodła się; na żądanie wuja zagrała Jadzia, ale wybrała coś smutnego... był to marsz żałobny Beethowena, ów sławny marsz, który popularnością poprzedził niezrównane arcydzieło Chopin’a.
Dubiszewski słuchał go ponury, westchnął, wziął za kapelusz i wyszedł. Gdyby nie ta reputacya twardego jak żelazo i nieczułego jak kamień człowieka, powiedziałby kto że płakał. Ale oczewiście udawał chyba, bo to być nie mogło.
Wujaszek odprowadził go do bramy nadzwyczaj zapobiegliwie, serdecznie koło niego chodząc i szepnął na ucho, aby był dobrej myśli, a sam powrócił zaraz na górę.
Jadzia jeszcze siedziała przy fortepianie z głową na piersi spuszczoną, z rękami opadłemi, w oczach błyskały łzy dwie, które się stoczyć z nich zapomniały, zdawała się smutnie zrezygnowaną.
— No, rzekł Sykst wchodząc, masz więc waćpanna swój i część mojego losu w swych rękach... masz coś chciała, tydzień do namysłu... Ja zmuszać nie będę... ale powiem ci jedno. Major mi pożyczył pieniędzy... jeżeli pójdziesz za niego, może mi dać czas powolnego wypłacenia się z długu: jeśli mu odmówisz, sprzedadzą kamienicę i muzeum, pójdę z tor-