ra wcześnie odprawiła mnie na górę... Szewc powiada że widział jak o zmroku wychodziła z małym węzełkiem pod ręką; powracającej nie postrzegł... Ale łóżko nietknięte...
— Rozumiem.. to dziś wieczór upływał tydzień, rzekł major gorzko... tak jest.
— To nie może być, krzyknął przerażony Sykst, gdzieżby się schroniła? dokąd? sama jedna... Chyba chwilowo do klasztoru... Może gdzie zasłabła. Potrzeba iść, szukać, biedz... gonić... Kochany majorze widzisz moją rozpacz... Ależ ty głupia niewiasto — odezwał się do Małgorzaty, — jakże mogłaś pozwolić!
— Cóżem ja winna.
— W istocie jeśli kto winien, to ja, przerwał major... na pół gniewnie, pół smutnie.
— A ja dla tej sroczki dom stracę! pójdę z torbami! zawołał z budzącym się naiwnie egoizmem Sykst... o ja nieszczęśliwy.
Dubiszewski ramionami ruszył.
— Cichoż, cicho, stary ślimaku, rzekł, jeszcze cię nikt ze skóry nie wypędza, dajże pokój lamentom... Idźmy, szukajmy... śledźmy...
— Tak! naróbmy hałasu, żeby całe miasto wiedziało i śmiało się z dwóch starych trutniów.
— Słuszna uwaga bardzo słuszna — prędko podchwycił major... i odwrócił się do Małgorzaty. Jużeś pewnie popaplała?
— Nie, nie, tylkom pytała szewca.
Dubiszewski jak piorun zbiegł po wschodach nadół do izby, w której szewc właśnie coś rozprawiał, udał śmiejącego się i poprosił o ogień do cygara.
— Co to? spytał, pewnie gwarzycie już o tej
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.