Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/109

Ta strona została uwierzytelniona.

głośno dać harbuza... byle ukryć, żem był powodem natarczywością moją.
— Dalibóg nie rozumiem, przerwała Sylwestrowa, boć ja znowu nie wiem co myśli Piotrusia... a nie mam jej do zbycia... i znowu tego, słowo honoru nie rozumiem, bo zresztą to jest dziewczyna rozsądna, poważna... bardzo stateczna i lubiąca osoby nie płoche, dojrzałe.
Major westchnął ocierając pot z czoła.
— Ja nie naglę o nic — rzekł, tylko proszę wziąć to na uwagę...
— Więc mogę powiedzieć Piotrusi, spytała Sylwestrowa.
— Owszem, proszę bardzo! żywo dodał Dubiszewski, a my pójdziemy z panem Sykstem śledzić i gonić...
Tu chwilę stał zamyślony major.
— Nie, nie, zawołał — pan Sykst wróci spokojnie do domu. Kto piwa nawarzył, ten je wypije... ja sam pójdę... Zarazby po nim poznano co się święci, ja lepiej to potrafię.
Sylwestrowa odprowadziła ich aż do drzwi, ale niespodziane wieści tak ją dusiły, że musiała się oprzeć aby nie paść, nie miała siły zawołać córki, poczęła dzwonić, a sama padła na kanapę... Zbiegło się co było w domu — ale z kwadrans za łzami, śmiechem i pomięszaniem nic się od niej dopytać nie było podobna.
— Wiesz co się stało? poczęła wreszcie do córki całując ją i ściskając... a! a! majorowa! jak Boga kocham, umrę... Jadzia uciekła... wczoraj... ten z desperacyi oświadczył się...