Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

Powiem ci szczerze, w impecie chwyciłem się tego ożenienia, żeby ludziom oczy zamydlić, ale dziś...
— Jakto? cóż?
— Co? oto powiem otwarcie... dałbym wiele, żeby się nie żenić. Na co to taić! Jestem stary! panna jak fryga, ja jej nie dogonię... weźmie mnie za nos i będzie wodziła... Ale, słowo się dało! leź w kosz kiedyś grzyb...
— A! grzyb! grzyb! powtórzył Sykst, niema ratunku.
— Jeźli już mam ginąć... niechby się do przyszłego roku odwlokło... Wkładam to na ciebie, wyperswaduj im... Jej pewnie nie pilno... a mnie...
Potarł się po czole i umilkł.
— A chciałeś się żenić z takiem impetem? rzekł Sykst powoli.
— No! to prawda! ale z Jadwigą to co innego... spokojne, miłe dziewczątko byłoby mi ciche stworzyło życie, byłbym się dla niej poświęcił, byłbym przy niej odmłodniał... a z tą...
— A z tą? spytał Sykst.
— No — a z tą mogę oszaleć! rzekł major po cichu.
— To cię zamkną do czubków!
— Dlatego też, Sykscie, duszo moja, postaraj się u pani Sylwestrowej, aby się zaręczynami kontentując, dały mi folgę...
— Widzisz, rzekł Sykst poważnie, to są kobiety z energią... z niemi trudno! nie trzeba było zaczepiać!
— Rób co chcesz, ale przez przyjaźń dla mnie, musisz mnie ratować z tej toni.