Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.

W istocie salonik i pokój sypialny były wspaniale przyozdobione choć skromnie zarazem. Zwierciadła, dywany, firanki, fortepian nowy, klęcznik czarny, kilka lamp, naczynia na kwiaty, wazony kwitnące... czyniły je do niepoznania ślicznemi.
— A trzeba żebyś wiedziała... dodała Małgorzata, że te on sam wszystko rękami właśnemi ustawia, że te fraszki sam przynosi, niemal co dnia coś dokupi... A te kwiaty, a te szkatułki, już tam nie wiem co... Przyjdzie i godzinę siedzi i medytuje... aż mi go też żal, bo musi jednakże bardzo kochać tę pannę Jadwigę, kiedy już i nadziei nie mając żadnej, takiby rad ją przebłagać.
Kunusia chodziła, dziwowała się, głowa kiwała... poszła do sypialnego pokoju, oglądała toalety, szafy, ruszała ramionami i wzdychała...
— Co to wszystko pomoże, kiedy jej nie sądzono mieć go za męża! zawołała... darmo... Możeby i dobrym był dla niej, ale z pierwszego wejrzenia wstręt powzięła... a dziecko się przekonać nie może...
Siedziały tak z pół godziny razem, potem po cichutku Kunusia pożegnała Małgorzatę, a znając doskonale wschody i bramę ciemną, wyszła omackiem...
Na ulicy była noc czarna, lampy jak to bywa w miastach oświecanych przez spekulantów oszczędzających gazu i kieszeni, paliły się jakby zakatarzone i drzemiące... Mało kto sunął się chodnikiem... a cisza panowała w grodzie nieboszczyków... Kunusia odeszła już była na kilkaset kroków, gdy się jej zdawać poczęło, że ktoś za nią idzie zdaleka... Obróciła się, w istocie w dali wlókł się jakiś mężczyzna,