Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/124

Ta strona została uwierzytelniona.

A Pan Bóg chciał, by w chwili kiedy się stałem lepszym, może godniejszym trochę szczęścia — jedyne, jakiego pragnąłem... cofnęło się na wieki odemnie...
Sykst patrzał, słuchał, był z respektem dla majora, ale znać było, że się nad nim litował, jak nad nieszczęśliwym kaleką.
— No, cóż robić! westchnął, trzeba się poddać woli Opatrzności.
— Naturalnie, kiedy inaczej nie można, rzekł kapitan; chodź na śniadanie, utopim frasunek w węgrzynie...
Sykst tak był przejęty darem tabakiery, że choć śniadaniom nie dowierzał, wypróbowawszy, iż mu łatwo się po nich w głowie kręci, nie opierał się tą razą; poszli...
Dubiszewski wszakże zbyt ufał we wszechmocną siłę węgrzyna... pił, czerwieniał, a był co raz smutniejszym...
— Wiesz co, zawołał po chwili, z mocnem postanowieniem... bądź co bądź... ja się nie ożenię nigdy!
— No — a Piotrusia... jakże będzie z Piotrusią.
Major się uśmiechnął i zmilczał...