jąc się prawie nigdy. Gdy poczuł, że się wygadać pragnie, szedł w pustą jaką uliczkę, rozmawiał sam z sobą półgłosem, rozruszał ręce, narzucał głową i nasunąwszy starą czapkę na uszy, uspokojony monologiem, powracał do domu. Namiętność trzymała go w takiej niewoli, że mu zresztą wszystko w świecie zobojętniało, oprócz jednej tylko rzeczy... wspomnień jego wojskowych i ludzi tej epoki, gdy był młodym nie chromał jeszcze...
Życie coraz starzejącego się dziwaka możeby było upłynęło całe tym trybem zegarowego wahadła powracającego do jednego miejsca by od niego odbitym wprzódy znowu rozpocząć wędrówkę, gdyby nie wcale niespodziewana okoliczność.
Jednego wieczora gdy wyszedł na plantacye żeby się trochę chłodem orzeźwić, wybierając ulicę, w których ludzi było jak najmniej, pan Sykst nagle zetknął się z wysokiego wzrostu mężczyzną w granatowym surducie zapiętym pod szyję, w czarnym twardym halstuchu, z laską pod pachą. Ów jegomość był mniej więcej wieku pana Syksta, ale daleko od niego rzeźwiejszy, twarz miał rumianą, opaloną, włosy rzadkie widocznie poczernione i wąs kruczo-miedzianej farby, zdradzający grzebyki ołowiane i preparata chemiczne, które mu nadały tak nieposzlakowaną barwę. Pan Sykst byłby go swoim zwyczajem pewnie uchyliwszy się na stronę minął i nie poznał, gdyby nieznajomy popatrzywszy nań z góry, bo był głową od niego wyższy, nie stanął a potem nagle nie uderzył go szeroką dłonią po ramieniu tak silnie, że Sykst aż przysiadł, krzyknął i myślał, że go złoczyńca napada.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/27
Ta strona została uwierzytelniona.