Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/28

Ta strona została uwierzytelniona.

Ale razem z tem energicznem pozdrowieniem, wyleciały z ust owego jegomości wyrazy:
— Kapitanie Sykscie! Sykscie! kochanie! cóż do miliona kartaczy, czyś oślepł? nie poznałeś mnie? Jak honor kocham! Sykst! Ale cóż się z ciebie zrobiło? Pfe, czy cię w occie zamarynowano, czy zasuszo- w bibule!... A! obudźże się...
Sykst w istocie podniósł oczy, popatrzył, obudził się, rozśmiał tak szeroką gębą, że mu wargi zdawały się do uszów dostawać... i począł coś bełkotać niewyraźnie.
— Jak Boga! a! Major Dubiszewski! Majorek! Kochanie! Żyjesz! No! i taki zdrów, młody... zkądże? jakże?...
— A no! na starość zjechałem trochę spocząć do Krakowa... rzekł major, życie mi się wiejskie sprzykrzyło... spodziewałem się tu znaleść kogoś ze starych towarzyszów... tylko nigdy takiego sucharka jak ty... Co ty robisz?
— Ja... nic! odparł Sykst zawstydzony...
— Ale przecie?
— A no! żyję...
— Masz kamienicę... masz grosz!
Sykst się gorzko uśmiechnął, wyciągnął próżną kieszeń brudną i potrząsł nią i westchnął.
— Bieduję, rzekł — niewyraźnie, a tu jeszcze familia... siostrzenica.. sierota... interesa, a w kraju taka nędza...
Major prawie niesłuchając reszty, zrozumiawszy z symbolu próżnej kieszeni, która wisiała, bo ją Sykst nazad założyć zapomniał — jak się działo da-