wnemu towarzyszowi broni; pochwycił pod rękę opierającego się i pociągnął z sobą.
— A no — chodź do G... na szklankę wina, zawołał, ja funduję... tam się nagadamy.
Sykst zmięszał się, przestraszył, nie bywał nigdy w miejscach publicznych, wina od dawna nie pijał, czuł że mu się potem za przyjęcie czemś odwdzięczać przyjść może... zadrżał, chciał się wykręcić, ale nim przyszedł do słowa, nieubłagany major już go wlókł z sobą.
— O! nic nie pomoże — nic nie pomoże wołał iść musisz po komendzie! wolą czy nie wolą, pójdziesz ty zemną bratku i pokrzepisz się nieco... może cię odżywię... Czyste wino nikomu w świecie, nawet choremu, w mierze użyte, zaszkodzić nie może, dają go na łożu śmiertelnem, byle bez zbytku, ne quid nimis, w miarę... w miarę... Bo ja zbytku niedopuszczę, bądź o to spokojnym...
Nie było obronienia się sposobu, z plantacyi pociągnął major ująwszy pod rękę na ulicę, z ulicy zapakował do sklepu, formując aryergardę, aby mu nie umknął, z pierwszej izby wepchnął do bokówki, kazał podać butelkę węgierskiego i sam siadł w asekuracyi odedrzwi.
Sykst dawno bardzo nie pił przez oszczędność, ale dobremu winu nie był w zasadzie przeciwnym; należał on do tych czasów po trosze, w których jeszcze wierzono, że Noe nie darmo wycisnął winne jagody i że w nich była wielka siła, dana przez Opatrzność ludziom dla odżywienia ich i pokrzepienia... Zaszedł go zapach węgrzyna jak miłe przeszłości wspomnienie, mimowolnie przytknął lampeczkę do
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/29
Ta strona została uwierzytelniona.