Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/30

Ta strona została uwierzytelniona.

nosa, do ust, klasnął językiem, pociągnął hausik i weselej zaświeciły mu oczy.
— O! dalipan, nektar! zawołał mimowoli.
— A widzisz, rzekł śmiejąc się Dubiszewski. Cóż ci, to ty się zapisał do towarzystwa wstrzemięźliwości i skazał na wodę... a to ty było nie po żołniersku... Zbytku i ja nie lubię, bo to człowieka bydlęciem czyni, ale na humor lampeczka laetificat cor i dla konkokcyi nic lepszego...
— Dla konkokcyi powtórzył Sykst — tak! tylko dla konkokcyi.
Uderzyli szklaneczkami z westchnieniem.
— Żeby się nam dobrze działo! rzekł major, na na zdrowie! Hej! hej! bratku! a pamiętasz ty nasze czasy pułkowe! To to było na świecie wesoło, raźno, ochoczo... a dziś...
Od tych słów poczęła się gawędka ożywiona, bo gdy się raz sakwa podróżna wspomnień rozwiąże, sypią się z niej jak z rogu obfitości skarby niewyczerpane.
To też starzy towarzysze broni nagadać się nie mogli. Gadu! gadu, od przeszłości do teraźniejszości jakoś łatwo się przeskoczyło, major był ciekawy dowiedzieć się o losach kolegi. Sykst nigdy jeszcze nie czuł się przed nikim tak skłonnym do wywnętrzenia jak przed majorem. Ależ bo dawniej tajemnic dla siebie nie mieli. Począł Sykst spowiedź powszechną choć bez skruchy. Major go słuchał poważny, chłodny, nieokazując po sobie najmniejszego znaku szyderstwa, choć w duszy często mu się potroszę na śmiech zbierało. Ale też major nie był tak pospolitym odstawnym majorem jak z jego wąsów poczer-