w matnię wpędzały, major rozpoczynał konkury, zrazu ostrożnie, potem coraz zapalczywiej i — i wychodził z nich wiadomym sposobem... smutny i zrażony.
Napadałyż go po zawodzie mizantropie i mizogonie, narzekał na białogłowy, bluźnił przeciw niewiastom, powtarzał wierszydła na nie przez kwaśnych starców pisane, ale to nie trwało... Byle jasna twarzyczka, Dubiszewski odmłodniał... i znowu wąs szwarcował.
Sykst, który dawno towarzysza broni nie widział, znał go jeszcze jako owego miłego, wesołego, zapobiegliwego koleżkę, którego worek często był w rekwizycyi dla przyjaciół, a humor weselne zebranie rozweselał; nie wiedział wcale, że z chudopachołka na dorobku, major przeszedł na pana całą gębą. Wyobrażał go sobie jako brukowca z małym kapitalikiem w kieszeni.
Zdumiał się niezmiernie, gdy Dubiszewski wysłuchawszy jego spowiedzi cierpliwie, odpłacił mu się za nią opowiadaniem o swych dobrach, folwarkach, pałacu, oranżeryach, kapitałach i dochodach... Panu Sykstowi zrobiło się jakoś smutno — nie była to zazdrość przecie, ale zwrot myśli na swoję biedę... Wprędce wszakże humor odzyskał. W starem koleżeństwie szkolnem i wojskowem jest wielka siła spajająca, a dobre też wino węgierskie ma dużo w sobie kleju i pierwiastków miłości a zgody...
Wychyliwszy po parę kieliszków starego tokaju, przysunęli się do siebie i szeptali i śmiali się i wzdychali i podśpiewywali i odmawiali całą litanią nieboszczyków, braci broni, którym oczy śmierć zamknęła...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/33
Ta strona została uwierzytelniona.