Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/34

Ta strona została uwierzytelniona.

wiecznego im życząc spoczynku. Zagadali się tak, ani postrzegłszy jak dużo im to zabrało czasu.
Pierwszy to raz od lat kilkunastu, pan Sykst się tak z powrotem do domu niesłychanie, niepraktykowanie opóźnił, tak że już w kamienicy alarm powstał z tego powodu. Wysłano najprzód stróża na zwiady ku plantacyom, Kunusia niespokojna pobiegła w drugą stronę. Jadwisia sama stanęła w progu przerażona. Szewc na dole przejęty ważnością tego wypadku, a człek myślą daleko zawsze sięgający, mówił z żoną po cichu o trafiających się nawet najchudszym ludziom apopleksyach, które często i zawiędłych i na pozór najmniej skłonnych, napadają.
Tymczasem przyjaciele wysuszali powoli ową butelczynę tokaju, a choć Sykst chciał postawić drugą, major się oparł, aby — ne quid nimis, nie było nadto. Dubiszewski powoli opanowywał starego towarzysza, jedno słowo wytłumaczyło mu jego manią, namiętność życia, słabostkę... Śmiał się z niego w duchu z politowaniem, ale przez próżniactwo, bo w Krakowie nie miał co robić, — był ciekawy.
Zachciało mu się widzieć te mniemane skarby i być dopuszczonym do muzeum tak szczelnie zamkniętego dla wszystkich... obawiał się aby nazajutrz Sykst nieco ostygłszy ze wzruszenia nie pomiarkował się i drzwi mu, jak innym nie zamknął.
— No! rzekł major wstając nareszcie, gdy się postrzegli, że było nieco późno, bądź co bądź, już choćby dla tego, żebym do ciebie jutro trafił, dziś cię muszę odprowadzić do domu.
Wymawiał się Sykst, ale nic nie pomogło.
— Chodźmy razem, i dopókim ja w Krakowie,