Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/51

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mój jegomościuniu, zawołała, waćpan to sobie wybij z głowy, żebyś siostrzenicę miał wydawać... niech ona sama sobie wybierze kogo zechce. Wasza rzecz albo ten wybór potwierdzić, albo mu się sprzeciwić, ale narzucać jej człowieka...
— Ależ jeszcze nic niema prócz projektów.
— I tego już zanadto — odparła stara. Ej! ej! Patrzno jegomość abyś sobie nie narobił biedy, a tego kwiatuszka naszego na łodydze nie zsuszył.
Sykst umilkł, ale nadchmurzył się widocznie zakłopotany i w duszy zły na siebie.
Ranek z resztą przeszedł trybem zwyczajnym, do dziesiątej, Sykst z sobą samym walczył czy nie uciec z domu, aby się grzecznie pozbyć odwiedzin majora, ale nim się na to zdecydował, zapukano do drzwi. Dubiszewski stał w progu. Kunusia, która poradziła Jadwisi ujść przed spodziewaną wizytą i już odprowadziła ją do św. Piotra, czatowała w bramie i z przypatrzenia się majorowi przekonała, że w istocie musiał mieć jakieś złowrogie zamiary. Powierzchowność je zdradzała. Wąsy i włosy miał starannie ugładzone, suknie były wytworniejsze, na halstuchu świeciła szpilka z brylantem, na głowie zamiast czapki miał połyskujący cylinder. Cała jego postać tchnęła pragnieniem odmłodzenia, nie uszło baczności staruszki, że w progu dobył szczoteczki kieszonkowej, wąsy poprawił, przejrzał się w jej lusterku, wyprostował i począł nowe nakładać rękawiczki...
Miał widać zamiar iść na drugie piętro jak wczoraj, ale Kunusia mu zagrodziła drogę i oznajmiła że pan Sykst jest u siebie. Nie było to na rękę majorowi, spojrzał na nią z ukosa, ale pomyślawszy