Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/52

Ta strona została uwierzytelniona.

coś chwilę dobył talara i w milczeniu chciał nim ułagodzić Cerbera.
Kunusia w tej właśnie chwili zażywała tabakę, nie wyciągnęła ręki i uśmiechnąwszy się tylko, nie chcąc go obrażać, potrząsła głową, Dubiszewski stał zmięszany.
— Proszęż waćpanny.
— Dziękuję panu... rzekła stara... bardzo dziękuję... mnie to niepotrzebne.
— Dałżebym zamało? czy? myślał major zostawszy się sam w progu.. Dalipan nie rozumiem... Ale się to wyjaśni...
— W tem pan Sykst drzwi otworzył... był rozjaśniony, wesół i niezmiernie ujmującej postaci, chociaż trochę pomięszany, przelękły w duszy tem, że major zobaczywszy jego zbiory, naśmiewać się może z niego będzie.
Weszli do ubogiej izdebki, którą kapitan sam zajmował, tu oprócz śladu ubóstwa, przykrego, nie było nic tak bardzo uderzającego; trochę sprzętu i rupieci jeszcze nierozklassyfikowanych. Dubiszewski patrzał na wszystko zdziwionemi ale szyderskiemi oczyma.
— Ale to ty mieszkasz jak nędzarz! rzekł po chwili.
— Tak! lecz posiadam skarby nieocenione! cicho rzekł Sykst, inaczejbym nic nie zebrał... Chodź, pokażę ci pobieżnie dla mego usprawiedliwienia, na co poszedł grosz, trud, głód i praca życia całego.
To mówiąc, wziął pęk kluczów i z pewną dumą wiódł za sobą milczącego Dubiszewskiego. Major nie miał najmniejszego wyobrażenia o antykwarstwie,