Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/53

Ta strona została uwierzytelniona.

zasłyszał coś jednak o muzeach po miastach, o zbiorach u możnych panów, nagromadzone łomy sprzętów i różnych rzeczy u Syksta, widocznie uczyniły na nim wrażenie... Patrzał milczący i zdziwiony... zdawał się obrachowywać co to kosztowało i ile mogło być warte, Sykst nie szczędził komentarzy, ocenień, przypuszczonych cen i wygórowanych szacunków... Obeszli tak z kolei kilka pokojów w milczeniu, kapitan po raz pierwszy w życiu kosztował słodyczy tryumfu, widział na twarzy gościa, podziwienie i niby uszanowanie jakieś. Ale w istocie major Dubiszewski wcale nie wiele się troszczył o starożytności myślał o czem innem, o Jadzi, od wczoraj bowiem projekt ożenienia uparcie mu się myśli uczepił i swoim zwyczajem odrazu i nic w od włókę nie puszczając brał się do rzeczy. Pobłażającym też wielce był dla Syksta, chcąc go sobie zjednać, chwalił, pytał, słuchał, nadzwyczaj grzecznie i bardzo dla gospodarza uprzejmie... Po długiej wędrówce powrócili do pokoiku gospodarza.
— Widzisz majorze odezwał się Sykst siadając i ocierając pot z czoła... otóż co to może pilność, praca i poświęcenie... Wszakto mało królewskich, publicznych zbiorów pochlebić się może tak drogocennemi zabytkami naprzykład jak mój tron z epoki Jagiellońskiej, ołtarz Wita Stwosza, klejnot Warneńczyka i pierścień królowej Bony?... a medale? a monety? a pieczęcie oryginalne? hę? Tożto dziś od siebie rzucając milionby wziąść można, za te śliczności.
Milion! powtórzył Dubiszewski, głową kiwając — ja myślę że więcej...