Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/56

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie masz w tem znowu nic tak złego, rzekł przecież do siebie, lepiej jest, że wychowana pobożnie...
— Przyjdź wieczorem, szepnął Sykst... tylko już zbytków robić nie będziemy... ona zagra nam, pogawędziemy przy szklance herbaty. Dubiszewski przyświadczył kiwnięciem głowy, zszedł na dół. Tu jakimś wypadkiem zastał znowu Kunusię, wybierającą się po panienkę do kościoła. A że był człowiekiem przezornym, postanowił zabezpieczyć sobie obroty strategiczne opanowaniem pozycyi, pozdrowił ją, i idąc powoli rozpoczął rozmowę bardzo grzeczną. Nie unikała jej wcale Kunusia...
Dubiszewskiemu nie było wprawdzie łatwo przyjść do przedmiotu, ale od czegóż głowa i doświadczenie? Zaczęli zrazu od pory, od historyi Krakowa i żywota pana Syksta, major przeszedł zręcznie do użalania się nad losem Jadzi, nad jej osamotnieniem i dobrowolnem ubóstwem domu, którego pan wszystko tracił na dzikie fantazye... Ale Kunusi wypadało nie bardzo go rozumieć.
— E! proszę pana, rzekła — nam to tam tak jak jest, to i dobrze... panienka lubi się modlić i chodzić po kościołach...
— To więc tak bardzo pobożna? spytał major.
— Niezmiernie... tem tylko żyje... świata nie lubi... Pan wie, że i matka jej umarła w klasztorze.
Dubiszewski sposępniał, Kunusia spojrzała z ukosa, i wymierzyła wrażenie jakie to na nim czyniło, poczęła tedy Jadzię wychwalać.
— A! już to proszę pana skarb mieć będzie, kto się z panienką ożeni... rzekła, bo to prawdziwie jest