Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/6

Ta strona została uwierzytelniona.

przyszli, powozy z końmi wyglądające na przeszłowieczne zabytki, wszystko go zdumiewa i niepokoi.
Ludność w mieście zdaje się odpoczywać, tu i ówdzie snują się ludzie najdziwaczniejszych postaci i twarzy, zadumani, przeżyci, wlokący się powoli bez celu, nikt się tu nie spieszy, nikomu czas nie jest drogi i mnóstwo osób wszelkiego stanu gromadzi się, patrzy, myśli, pogrąża w jakichś marzeniach. Tłumy snują się jakby uśpione, senne, wyczekujące czegoś przygniecione jakimś życia niesmakiem.
Ale wpatrzywszy się w lica tych ludzi, na pierwszy rzut oka zwiędłe i pożółkłe, dostrzeżesz na nich nigdzie indziej niespotykanego charakteru. Panuje na nich jakaś duma pańska siebie pewna i naigrawać się zdająca z teraźniejszości.
Żebrak spogląda na cię prawie z tą litością, z jaką ty powinienbyś patrzeć na niego... czuje się on potomkiem jakiegoś wielkiego rodu, co kosztował tu czasów szczęśliwszych, nosi w swej torbie talizman, który mu gorycz i głód dni powszednich osładza. Przyjmując grosz, zdaje ci się robić łaskę...
Nikt ci się nie przystraja i nie przypochlebia powierzchownością, wszystko przedstawia się w łachmanach królewskich z dumą granda hiszpańskiego, udrapowanego w aksamitną togę. Kościoły poczerniałe wzdrygają się ozłocić na nowo, złoto starłoby z nich przeszłość nieocenioną, nikt pyłu nie ociera, bo to pył kości spopielałych, nikt nagromadzonych nie tyka gruzów.
W innych miastach Europy już to co się zowie cywilizacyą przyoblekło nawet twarze niwelacyjnym jakimś przyzwoitości pozorem, charaktery nie śmieją