Gdy Kunusia usłyszała że drzwi za sobą na pierwszem piętrze zatrzasnął, nagle przestała jęczeć i uścisnąwszy Jadzię, poczęła odmiennym głosem.
— Pan Bóg wie co robi... stary mnie wypędził, potrzeba mu dać naukę; ja muszę odejść, ale będę swobodna całkiem i czuwać nad wami nie przestanę. Będziemy się widywać codziennie, a ja muszę Dubiszewskiego pilnować i przez niego zrobić samego, żeby się was wyrzekł, bo naszemu staremu ćwieka tego z głowy nie wybiję inaczej.
— Jakże ja się sama zostanę... zawołała Jadzia.
— Dziś to nic, jutro gdy mnie zbraknie, mówiła Kunusia, ja tu podeszlę moją krewniaczkę, dobrą, prostą kobietę Małgorzatę, ją weźmiecie tymczasem, no... a ja będę blizko i z oka was nie spuszczę... a co zechcecie odemnie, Małgorzata mi powie.
— I chcesz tak zaraz... w nocy... odchodzić? — zawołała Jadzia.
Choćbym w ulicy nocować miała! zawołała Kunusia. Wie Pan Bóg co robi, przepędził on mnie, ale ja was jeszcze lepiej pilnować będę... Zobaczymy kto wygra, czy stare te grzyby, czy my... z pomocą Bożą. To mówiąc Kunusia zażyła jeszcze raz tabaki, pocałowała wychowanicę i znikła.
Tak się tedy rozpoczął dramat nader prosty, którego wchodzące osoby, jak widzicie, niezbyt są wyszukane. Nie zmogła się nasza garderoba teatralna na ich stroje, ani na dekoracye tej małej sztuczki z powszedniego życia, jakie się codzień niepostrzeżone przed oczyma naszemi odegrywają.
Myli się kto utrzymuje za głosem powszechnym idąc, że najstraszniejsze są namiętności lat młodych.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/67
Ta strona została uwierzytelniona.