Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/73

Ta strona została uwierzytelniona.

— Niechże się pani nie obawia, rzekła — widząc jakąby to jej przykrość wyrządzić mogło, natychmiast cofam prośbę moję... zamykam usta... rachowałam na litość...
— Litości, powtórzyła Sylwestrowa oburzona — pięknaby była litość... jutroby Petronelka za twoim przykładem poszła i gdybym ją za mąż wydać chciała rozumnie, mogłaby mi też z domu drapnąć. Proszę sobie to wybić z głowy, ja nieposłuszeństwa protegować nie będę...
Zamilkła Jadwisia... zakręciła się tylko i wyszła. W ulicy czekała na nią Kunusia... spojrzała jej w twarz i domyśliła się wszystkiego, poszły z wolna ku plantacyom... Liście kasztanów żółte opadały, szeleszcząc pod nogami; pusto było i chłodno...
— Cóż Sylwestrowa? spytała staruszka...
— Odgadniesz łatwo, rzekła Jadzia, zgromiła mnie i odmówiła przytułku, powiada, że powinnam być posłuszną, a ja... ja wstrętu mojego nie przemogę, ja z fałszu u ołtarza nie stanę...
— Czekajże, odparła Kunusia powoli — do osta.tniej chwili bądź cierpliwą. Może też Pan Bóg natchnie litością albo wuja, albo tego człowieka... może się znajdzie jeszcze sposób... jaki. Jeśli wszystko zawiedzie... no... to przytułek znajdziemy...
— Klasztor? zawołała z pewnym przestrachem Jadzia, która w pobożności czuła się stworzoną do czynnego życia... Klasztor?
— Nie — nie... ale izdebka uboga... w której ty i ja się pomieścimy... ja pracować mogę, ty umiesz... a jak wszyscy opuszczą, to Kunusia nigdy.