Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/74

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja nie mogę przyjąć takiej ofiary! przerwała Jadzia.
— Ciekawam jakiej ofiary? spytała stara wesoło, zażywając tabaki — albo to mi z tobą nie będzie dobrze jak w raju? Już się tylko o to nie turbuj... Ale nim się to stanie, trzeba spróbować wszystkiego co się tylko da próbować. Myśl...
— Cóż ja wymyślę! rzekła Jadzia łamiąc ręce — jam bezsilna, ja tylko płakać umiem i modlić się...
— Jeszcze jedna rada... Stryj cię często zostawia z majorem sam na sam, korzystaj z pierwszej chwili, bądź z nim szczerą, przemów do jego uczciwości...
Jadzia spuściła głową.
— Do jego serca, do jego uczciwości, powtórzyła... jak mało go widziałaś; — odpowie mi żartem, grzecznością, śmiechem...
— Ale sprobuj...
— Sprobuję... zobaczymy.
— Bądź moja panienko odważną...
— Zkądże wezmę odwagi?
— Hm? zkąd? weź ją ze strachu i wstrętu... zawołała staruszka... nie kryj mu nic, powiedz mu że... go cierpieć nie możesz...
Tak rozmawiając odprowadziła Kunusia dziecko swe przybrane do rogu ulicy, stanęła i pożegnawszy, oparta o kij, goniła jeszcze oczami, dopóki w bramę nie weszła...
Miała wrócić smutna do swej izdebki przy klasztorze, gdzie jej dano przytułek, gdy głośny — „dobry wieczór“ ją ze strapionego rozmyślania obudził.
Odwróciwszy się, postrzegła stróża kamienicy