w rynku, niejakiego Dyngusowicza, który się przed laty dwudziestu do niej zalecał... Z tych czułych stosunków pozostała dosyć serdeczna przyjaźń. Dyngusowicz wprawdzie miał do niej trochę żalu, ale się tem pocieszał, że za innego nie poszła i dotrzymała co mu przy odmowie powiedziała, że gdyby kiedy za mąż iść miała, pewnieby go wybrała.
Dyngusowicz był starym żołnierzem, służył on w tym samym pułku co pan Sykst, choć podtuptany dobrze trzymał się jeszcze prosto, miał krzyż, który nosił w święta i w uchu lewem kolczyk z niezapominajką. Człowiek ten był bardzo zacny, na nieszczęście karyerę jego zwichnął nałóg niepokonany, Dyngusowicz palił fajkę, ale palił ją tak, że z ust nie wypuszczał na chwilę. Z tego powodu musiał się wyrzec kilku miejsc i lepiej płatnych i dających lepsze na przyszłość nadzieje. Mógł tylko być stróżem kamienicy, gdzieindziej choć kilka godzin w dniu bez fajki i tytuniu obchodzićby się musiał, a tego na sobie wymódz nie potrafił, poświęcił więc dymowi przyszłe losy, został kawalerem, zamiatał ulicę i nie był dla tego w złym humorze. Dla jednej Kunusi przed laty dwudziestu zobowiązywał się na pięć godzin w dniu wstrzemięźliwości od tytuniu, ale gdy ta mu odmówiła, jeszcze zajadlej kurzyć począł. Zasypiał więc z fajeczką na ustach, a przeżegnawszy się przy wstaniu, natychmiast ognia krzesał.
Dawno jakoś Dyngusowicz nie spotkał był Kunusi, tym razem jeszcze ją czulej powitał, a zobaczywszy smutną, stanął.
— A co to pannie Kunegundzie?
— Nic wasan nie wiesz?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/75
Ta strona została uwierzytelniona.