Pan major Dubiszewski zmierzał nazajutrz swoim obyczajem do kamienicy pana Syksta, gdy się z nim spotkał w progu. Antykwaryusz miał twarz pobladłą, wywróconą, był pochylony, blady i jakby przybity.
— Dzień dobry? no cóż?
— Daj mi pokój, odparł Sykst kwaśno, daj mi pokój majorze; od czasu jak noga twoja stąpiła na próg mojego domu, nie mam chwili jaśniejszej... weszło z tobą utrapienie... oszaleję... daj mi pokój.
Major cofnął się parę kroków.
— Cóż ci to jest? zapytał... w jaki sposób odzywasz się do mnie?
— Co mi jest? Nie wiesz? odparł Sykst... dziecko leży chore, nieprzytomne, ludzie mnie okrzyczeli za bezdusznego tyrana... doktór straszy... księża nachodzą...
— Wszystko to głupstwo, rzekł major, jesteś słaby, bez woli... draźliwy... tchórz. Co ma być! dziewczyna młoda, nie postawiła na swojem, z gniewu się rozchorowała, to jej odejdzie. Doktór głupi, a księża intryganci...
— Przecież ja mam serce... mruknął Sykst, nie potom wziął sierotę po siostrze, abym nią frymarczył... Rób sobie asindziej co chcesz... a jak się ona uprze, ja jej mimo woli nie wydam.