Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/96

Ta strona została uwierzytelniona.

— A! to tak! to tak! rzekł zimno major — a no, dobrze... Nie mam i ja nic przeciwko temu. Szczęścia nikomu narzucać nie można. Mówmy o interesach.
Sykst podniósł głowę, jak osłupiały, nie odzywając się słowa.
— Pójdziemy z sobą na górę, rzekł major spokojnie, musiemy pokończyć rachunki... a że ja, wedle wszelkiego podobieństwa w tych dniach wyjadę, nie chcę za sobą pozostawiać ogonów... lubię porządek.
— Myślałem, że to później.
— A i ja sądziłem, że toby się mogło było na później odroczyć, ale tak jak dziś stojemy, trzeba wszystko pokończyć. Chodźmy na górę... Ład we wszystkiem...
Pan Sykst nie dobrze jakoś pamiętając już, gdzie były wschody, pomięszany bardzo powlókł się jak ofiara wiedziona na stracenie. W ciasnej izdebce jego zarzuconej gratami ledwie na dwóch znalazło się miejsce; major zajął krzesło u biurka, dostał z kieszeni pugilares, poszukał pióra i popatrzywszy na Syksta, który siadł z obwisłemi rękami na krawędzi łóżka, tak począł rachunek:
— Dnia... talarów piętnaście... potem talarów siedem na skrzynię.
— Ha! powtórzył Sykst — ha? na skrzynię! tak!
— W tydzień potem, summy rękodajnej talarów sto...
— Tak... sto... coraz ciszej mówił Sykst... sto.
— Procent na miesiąc... dla ciebie po koleżeńsku (wymagający nie jestem) bankierski, półtora... taniej grzyba...
Sykst milczał, ale się pocił.