Prążek, ja go znam, rygorzysta, jak się weźmie, nie popuści... I ma słuszność! nie radbym ci robić przykrości, Bóg widzi, ale interesa... ale czasy! Co to dziś grosz kochany Sykście... ty to wiesz!
Była chwila znowu śmiertelnego milczenia. Sykst się pocił, major palił cygaro.
— Jakże będzie? zapytał Dubiszewski.
— Albo ja wiem! odparł Sykst... zwarjuję, odeślą mnie na ulicę szpitalną... dom diabli wezmą... i po wszystkiem. Albo ja wiem...
— To wszystko być może! rzekł major wzdychając, podobne rzeczy trafiały się nieraz. Ale któż ci winien?
— Jakto?
— Dla czegóżeś uparty i z domu mnie wypędzasz? Czy ja ci nóż na gardło kładę, żebyś mi jutro dawał siostrzenicę... ja czekam: będę czekał, aż się ona opamięta. Jestem i będę cierpliwy, rok, dwa... trzy... o co ci idzie... nie pędzę... Ale naturalnie jeśli mi dajesz odprawę, to dawajże i pieniądze... Niech mnie żyd sądzi, czy nie mam słuszności?
— Widzisz przecie co się z tem dzieckiem dzieje! rzekł Sykst... masz po swojemu słuszność, ale maszże odrobinę litości nad nią?
— Co do stu diabłów, ależ ja ją kocham! krzyknął major... ja chcę jej szczęścia... ja ofiaruję jej to co mam najdroższego... samego siebie.... i przysięgam ci, że będzie szczęśliwą.
Znów zamilkli.
— Trzymasz mnie w ręku, odezwał się Sykst, nie ja tobie, ty mnie nóż w gardło kładziesz, jestem przybity, zmuszony... ale się wstydzę samego siebie...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/98
Ta strona została uwierzytelniona.